— Ale i pod Stoczkiem oni byli, i pod Racławicami...
— Cóż z tego? Jednak przegraliśmy...
Kazio milczał, ale najdłużej nie odchodził od fatalnego okna. Aż znikła wreszcie za bramą ostatnia kupka siermiężna w kłębach szarej kurzawy przydrożnej, wieszającej się na przedwieczerzu po przejściu stada między rzędami czarnych topoli.
Pani Ramocka spojrzała w tej chwili w okno i mężnie zwalczany dotychczas ból wykrzywił szlachetne jej rysy. Wstała od stołu i poszła w stronę gabinetu, a za nią podążył Józio.
— Niepodobna, stryjenko! Trzeba się zdecydować i skończyć z tem wszystkiem. Albo, albo... zlicytują Zacisze... Za daleko już zaszło.
— Rób, jak chcesz — szepnęła, przyciskając chustkę do oczu.
W godzinę potem rącze szpaki Witowskie uniosły z przed ganku lekki wolancik z panią Rwęcką i Józiem. Gdy za wsią nawrócili na szosę, wiodącą do gubernjalnego miasta, otwarł się przed nimi rozległy sielski widok wesoły na szumiące zbożami łany, na pięknie zaorane role, na łąki z równo rozstawionemi kopicami siana, na gaje kędzierzawe, na białe, długie sznury wsi, na pogięte falisto równiny uchodzące, blednąc
łagodnie, w nieprzejrzaną, mglistą dal, pod grzędy nisko skłębionych srebrno-szarych obłoków.