tnia ją... Więc to może jego „ochwiary“ postanowiły skrócić swe cierpienia...
— Wszystko pan zawsze zwala na innych. Nie weźmiemy pana zato po kolacji na spacer!...
— To istnieje taki tajny, a więc ponętny projekt? Bardzo przyjemnie!
— Właśnie — tajny!... Przy księżycu na Sobień.
— Pod Biały Kamień. Owszem, zgadzam się... — wtrącił poważnie Karpowicz.
— Nie wiem, czy co z tego będzie, bo chłopcy są zdrożeni i będą pewnie woleli pójść spać. A i pani Tołłoczko zmęczona; pod Biały Kamień trochę za wysoko!... A bez niej panny nie pójdą! — wmieszała się pani Ramocka.
— Proponuję na początek... raki przy łuczywie! — wtrącił łamiącym się basem Włodzio.
— A my co będziemy robiły?... — oburzyły się panny.
— Będziecie panie pływały na łodzi i przyglądały się połowowi ze środka stawów.
— Ja również będę się przyglądał ze środka stawów! — dodał poważnie Izyda.
Karpowicz milczał i patrzał znacząco na piec.
— Pełnia — nie będzie raków!... — mruknął pułkownik.
— Nie zgadzam się, bo na pewno się nie uda. A nie należy psuć lekkomyślnie takiej pysznej zabawy. Postraszone raki nieprędko się znowu u brzegów pokażą. Już lepiej na Sobień...
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/18
Ta strona została przepisana.