Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/182

Ta strona została przepisana.

biny. Pośrodku na szarym, nieciosanym głazie, zastępującym ławkę, siedziały przytulone do siebie panny. Nie widziały go, zwrócone twarzą do wielkiego okna, przebitego w ścianie roślin. Zosia trzymała na kolanach książkę, a Cesia wskazywała ręką na jarzący się od słońca szafir powietrzą, pod którym na dole, w zielonym jarze, pod jasno-zielonemi pławinami brzóz i modrzewi, srebrzyły się stawy, pełne żerujących kaczek i gęsi.
— Nigdy nie uwierzę, żeby to stworzył jakiś atom! Jak tylko co się stanie, albo o co się spytać — zaraz atom... wszędzie atom, wszystko atom! Mówię ci, Zośka, że oni sobie z nas żartują. Dobre to dla aptekarza, ale poco to nam! Dlaczego tem nam głowy suszą? Mam tego dość... i też sobie z nich drwić zacznę: jak który się zbliży i zacznie gadać, jak oni to lubią, będę mu odpowiadać na wszystko: kwasoród, wodoród, azot, węglowodany... Ani słowa więcej przez cały dzień. Zobaczysz, jak im się nosy wyciągną.
Znowu rozśmiała się i potrząsnęła rozpuszczonemi warkoczami.
— Ale czytaj dalej.
Zosia podniosła książkę i zadeklamowała z przejęciem:

Kocham ślad twej drobnej stopy,
Kocham głosu twego dźwięki,
Kocham białość twojej ręki,
Kocham tchnienie twoich ust!...