— Dobry wieczór! Czy nie przeszkadzam?... — spytał cicho Rwęcki.
Zwróciły się szybko ku niemu, a Cesia nawet zerwała się z siedzenia.
— A, to pani? Ślicznie, ślicznie! — zaczęła wołać z wymówką, spoglądając na jego bezwładną rękę.
Chmura krwi przepłynęła po bladej i cokolwiek wychudłej twarzy Rwęckiego. Zosia pociągnęła przyjaciółkę za rękaw.
— Prosimy bardzo! Źle pan trafił, nikogo niema.
— Owszem. Jest wszystko, czego zapragnąć może śmiertelnik, bo jest powietrze, słońce i miłe
towarzystwo... Nie uwierzą panie, co to za męka być zdrowym, a jednocześnie pozbawionym swobody ruchów, swobody sądów, swobody wyboru... Troskliwość jest rzeczą okropną i twardszą nieraz od łańcuchów!...
Dostrzegł niechętne spojrzenie Zosi i zmienił przedmiot.
— Niech panie czytają. Bardzo proszę. I ja posłucham. Poprostu łaknę ludzkiego głosu!
— Miałyśmy właśnie skończyć. Już czas na podwieczorek, — odrzekła, powstając, Zosia.
Ogarnął ją szybkiem spojrzeniem i ustąpił z drogi.
— Czy pan konno? Może na Zbóju? pytała Cesia, idąc obok niego i spoglądając zniechcenia na jego szary, wytworny kostjum i na buty z wysokiemi sztylpami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/183
Ta strona została przepisana.