Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/185

Ta strona została przepisana.

zima mknie, jak jedna śliczna wstęga. Nie wie się nieraz po całych tygodniach, jaka na dworze pogoda. A tu: zimno, wichry, śnieg sypie płatami, jakby chciał zasypać wszystko na wieki. Już to tak zdawiendawna urządzone, że poto są miasta, aby do nich wyjeżdżać na zimę. Nie kapryś, Zośka!
— Zapewne, teatr, opera, odczyty, nowe znajomości... — bąkał Rwęcki.
Rozmowa rwała się — pusta, nudna, powierzchowna.
Z przybyciem do stołowego pokoju, gdzie zastali już panią domu, panią Tołłoczko i pannę Małgorzatę, rozmowa przeszła na tory gospodarcze, na sprawę leśną.
Panny wstały pierwsze od podwieczorku. Rwęcki chwilkę rozmawiał z panią Ramooką, poczem również podniósł się, posłał Kacpra, aby kazał Ignacowi zajeżdżać, a sam poszedł do ogrodu pożegnać się z pannami. Dostrzegł je za stawami. Przebiegła Cesia wybornie wybrała miejsce. Ścieżyna na widoku, ale mało odwiedzana, wiła się po zboczu wśród wysokich traw i rzadkich drzew. Bliskość od domu uwalniała od towarzystwa pani Tołłoczko, która, siedząc na ganku, oplecionym winem, kładła metodycznie pasjans i z pod oka śledziła pupilki.
Rwęcki przeszedł omszony, zmurszały, rozeschły most nad upustem, z pod którego z kryształowym szmerem lały się strugi wody, i nawróci w stronę dziewcząt, rwących dzwonki na poro-