Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/187

Ta strona została przepisana.

- Nie! Bez żartów! Wiem, co mi pani zarzuca. Domyślam się. Nawet poto przyjechałem, żeby wyjaśnić... Pani nie może sobie wyobrazić, jak mi chodzi o to, aby pani nie tłumaczyła opacznie... Jak mnie to boli!
— A jak mnie to boli, że pan krzywdzi żonę, że pan stawia tak często samolubnie nad brzegiem przepaści byt całej rodziny... Że wreszcie pan, pan obrońca wolności, z tymi tam... zaczęła żywo, lecz nagle urwała. — Chodźmy, Cesiu, Cesiu, dość już kwiatów, nie zmieszczą się w wazonach.
Zastąpił jej drogę. Spojrzeli sobie w oczy.
— Pani musi mię wysłuchać! Pani obowiązana... Najsurowsze sądy nie wydają wyroków bez zbadania obwinionego!
— Wcale nie wydaję wyroków! Nie mam najmniejszego na to prawa. Skoro żona panu przebacza... Mam jedynie własne o tem zdanie, którego nikomu zresztą nie wyjawiam. Owszem, przez wzgląd na Marynię, bronię nawet pana... przed innymi.
— Słyszałem. Ale nie o to mi chodzi, — odszepnął smutno. — Zapewne, że nie są to rzeczy, które można usprawiedliwiać, i bronie się wcale nie myślę. Istnieje jednak, poza prawdą naszych zmysłów, prawda głębsza, wewnętrzna. Zabił, zmarnował, stracił, pohańbił... Są to krzywdy widoczne, krwawe rany, ślady naszych nadużyć. Oburzamy się słusznie na tych, oo je zadali. To takie łatwe! Takie proste, takie cnotliwe!