Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/189

Ta strona została przepisana.

le pełni życia. Przeleciały, jak błyskawica. Nie wczułem się nawet w ich urok. Zaledwie obecnie zdaję sobie sprawę z ich zawrotnej piękności. Potem więzienie, wygnanie... Wracam stamtąd złakniony wrażeń ojczystych, wprost jakichkolwiek wrażeń, po tych dzikich pustyniach. Jestem wykolejony — nic nie skończyłem, nic nie umiem, majątek stracony. Szukam miejsca w szeregach żyjących, szukam zajęcia. Zamiast tego, ograniczony w ruchach, przykuty nadzorem do okolicy, znajduję kobietę, której postać we wszystkich moich przygodach i nieszczęściach szła za mną, jak anioł stróż. Ona leczyła mię z ran, ona dostarczała pożywienia w leśnych kryjówkach, potem odwiedzała w więzieniu. Dzięki jej nadludzkim staraniom, poszedłem nie na stryczek, lecz na wygnanie. Sąsiedzi, rodzina, całe otoczenie, powszechny głos popchnęły mię w jej objęcia. A jednak wahałem się. Widziałem, że mnie kocha, ale mnie jakiś głos wewnętrzny przestrzegał, groził niejasnem przeczuciem... Stało się jednak — ożeniłem się... wbrew temu głosowi. I natychmiast, w pierwszych nieledwie dniach naszego związku, przekonałem się, żeśmy... popełnili straszną omyłkę. Czas jakiś łudziłem się, że ją po swojemu rozkocham, i że następnie jej żywe, jaskrawe uczucie porwie mię, ogarnie, pochłonie, że sam choć na chwilę stracę w upojeniu głowę!... Choć na chwilę! Daremnie. Wszelkie starania rozbijały się o jakieś fatalne nieporozumienia fizyczne i moralne, wobec których czułem