Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Poprosimy tak pięknie panią Tołłoczko, kochaną panią Tołłoczko, że pójdzie z nami!... — wolał Antoś, dając znaki siostrze oczami.
— Niewczesne spory! Nic nie będzie z projektów, ani z raków, ani z Sobienia, gdyż ktoś zajeżdża!... — odpowiedziała spokojnie Zosia.
Istotnie za oknami głucho zaturkotały koła powozu, okrążającego murawę podjazdu.
Antoś, Włodzio, Izyda, Cesia rzucili się ku oknom, nawet pani Tołłoczko powstała z miejsca.
Wtedy dopiero Kazimierz podniósł oczy i, korzystając z powszechnego zamętu, spojrzał na siedzącą naprzeciwko pannę. Nigdy takiej i w dodatku tak zbliska nie widział. Była śliczna, jak zjawisko. Złote włosy, zwinięte w koronę, zdawały się ciężarem swym przechylać wtył głowę, od czego cudna, biała szyja gięła się wdzięcznie, jak u łabędzia. Pod białem czołem, pod brwiami, zarysowanemi równiutkiemi łukami, dwoje szafirowych oczu płonęło blaskiem srebrnym, księżycowym, jak u pani Ramockiej; małe koralowe usta wpółotwarły się w chwilowem zasłuchaniu.
— Pan Domański z synem!... — zwiastowano chóralnie u okien.
— Znowu więc będziemy gremjalnie umilać życie Radcy krajowego i Żyda wiecznego tułacza!... — westchnął żałośnie Izyda.
Kazio zauważył, że blada łuna przepłynęła po twarzy panny Zofji i nagle przymierzchła, uciekła gdzieś za koronkowy kołnierzyk bluzki.