Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/190

Ta strona została przepisana.

się bezsilnym, jak przed głuchą, niewzruszalną ścianą. Marynia — najpoczciwsza dusza, ale to jakaś mniszka średniowieczna, nadczuła, mistyczna, wiecznie gotowa nieść siebie wszystkim w ofierze i szukająca tej ofiary. Gdym ja szukał szczęścia, zachwytu w jej oczach, znajdowałem tam jedynie cichy smutek. — Czy ci dobrze? Czy jesteś szczęśliwa? — O tak, dobrze mi, bo ty jesteś szczęśliwy! Byle tobie było dobrze!... — Jej uczucie dla mnie było raczej przyjaźnią, współczuciem, poświęceniem... dziwnego rodzaju egzaltacją... a bynajmniej nie miłością. Miłości ona wprost nie znała, nie rozumiała, nie odczuwała jej potrzeby; myślę nawet, że w głębi ducha gardziła nią i brzydziła się potrochu. Może gdyby wyszła za kogo innego, kogo poznałaby w innych bardziej zwykłych warunkach, gdyby go wybrała na zasadzie mniej duchowego pociągu, obudziły; by się w niej drzemiące instynkty kobiety, ale tak... Było to poświęcenie, wieczne poświęcenie... Potem przyszło macierzyństwo, przyzwyczajenie, splotły się majątkowe sprawy. Jesteśmy skuci z sobą. Co czuje Marynia, nie wiem — ona nigdy się nie wypowiada, ale ja... noszę w duszy świadomość jakby podwójnego morderstwa, dokonanego na niej i na sobie! Bo raz przecie żyjemy, raz!... Raz dana nam możność przeżycia pewnych wrażeń, pewnych wzruszeń, które są jedyne i już nigdy, nigdy się nie powtarzają... Do tych wzruszeń każdy ma prawo, i pozbawienie ich jest cząstkową śmiercią istoty... Świadomość