Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/191

Ta strona została przepisana.

tego jest tak straszną rzeczą, że chwilami chcialoby się ją, tę świadomość, poprostu za wszelką cenę zniszczyć, ukrócić. Lecz żyje wciąż jeszcze na dnie serca jakaś nierozumna, niewytłumaczona nadzieja, jakaś pożerająca tęsknota... Żal tak... nagle postawić... kropkę. I oto... Niech pani, pano Zofjo, nie zapomina prócz tego, że po powrocie z kilkuletniego wygnania z kraju trafiłem na atmosferę wprost dla mnie nieznośną. Że tryumfowała cała ta zgraja tchórzów i odmieńców, przez którą po części zmarniały nasze wysiłki. Oni nadawali teraz ton życiu; oni tworzyli nową filozofję niewoli, ścigając szyderstwem wszelki entuzjazm wyzwiskami i podejrzeniami zwyciężonych. Ludzie innych poglądów zniknęli, albo mieli usta zamknięte przez siły obce. Dziś panują już niepodzielnie... czciciele potęgi. Wszystko to pokrywane jest bardzo pięknie teorjami pracy i kultury. Mówi się coś o prostym ludzie, o pracy u podstaw, lecz jakże inaczej, niż mówiono o tem niedawno! Praca, zapewne, jest rzeczą dobrą i każdy dąży do kultury, bo z nią związana i wygoda, barwność i pewność życia, ale wmawiać we wszystkich, że szczyty życia osiągnąć można jedynie przez ulepszone sadzenie kartofli, to zakrawa na szyderstwo. Przecie z tych... kartofli znaczna część pójdzie na ukucie tęższego na nas łańcucha! Dramat nasz właśnie na tem polega, że i te kartofle ulepszać i bogactw przysparzać bądź co bądź sobie musimy, choć jednocześnie wszystko to wzmacnia duszące nas więzy... Gdy