W ciemnej, cuchnącej przepaloną gorzałką i piwniczną pleśnią izbie karczemnej uroczysta panowała cisza. Nikogo tam nie było z wyjątkiem Mordki, celebrującego w swym najlepszym chałacie za świątecznie uprzątniętym szynkwasem. Zato z zewnątrz przez otwarte okna dobiegał wstrzemięźliwy gwar chłopskiej gromady. Zebrała się prawie cała wieś, choć dzień był roboczy.
Od czasu do czasu przed szynkwasem zjawiał się któryś z poważniejszych gospodarzy, znużony oczekiwaniem, wypijał „blaszankę", chrząkał skromnie w garść i wychodził, stąpając ostrożnie wielkiemi buciskami po usypanej żółtym piaskiem i tatarakiem podłodze.
Wreszcie stróżujący na dachu starszy syn Mordki z okrzykiem „jedzie“ stoczył się po drabinie na ziemię i znikł w otwartych drzwiach karczmy. Chłopi zdjęli czapki i zamarli w zupełnej cichości. Toczący się po szosie turkot zgasł nagle, jakby wpadł w pierzynę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/194
Ta strona została przepisana.
XVI.