Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Jadom! Zawrócili do wsi — przeszło po tłumie.
Niezadługo w kłębach pyłu ukazały się zakurzone łby i piersi końskie w pocztowej uprzęży. Gajowy Kalasanty oddzielił się natychmiast od czekających i poszedł pośpiesznie w stronę dworu.
Z odrapanej resorowej bryki wyskoczył dość żwawo krępy jegomość ze szpakowatą bródką i podstrzyżonemi po żołniersku wąsami. W lewem uchu miał mały, złoty kolczyk, a pod pachą tekę. Zatrzymał się przy stopniach bryki, wyciągnął pieczołowicie rękę ku ociężale gramolącemu się z siedzenia pulchnemu blondynowi, z długiemi, puszystemi wąsami, wspaniale zwisającemi na piersi, jak u „samoho bat‘ki Chmiela".
— Zdorowi buły, panowe hromada!
— Na wieki wieków, amen! — odrzekli chłopi i kilku stojących bliżej pochyliło się i podjęło komisarza pod nogi.
— Ne treba, ne treba! Chibaż wy jaki newolnyky abo szczo? Taż wy teper takiż sami wilni panowe, jak i ja... Nikomu wam do nih padaty ne slid, tilky Bohu taj Hosudarewi naszomu, Oswobodyteliu... Ja takij Jeho sługa, jak i wy... — pouczał ich przybyły dziwną mieszaniną polskiego, rosyjskiego i rusińskiego.
— Tak toczno! — potwierdził chłop Ciacia, wysuwając się z gromady na czoło.
Tymczasem jegomość z kolczykiem torował komisarzowi drogę przez rozstępujący się tłum