Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/196

Ta strona została przepisana.

do karczmy, a jeden z chłopów niósł za nimi niedużą skórzaną walizkę.
— Szczoż bilsze skażete, gospodarze? Jakiż tu u was urożaj? Jaki żnywa? A deż toj wasz pan?— ciągnął komisarz, siadając na ławie koło otwartego okna, podczas gdy chłopi skupili się naprzeciwko w kącie koło drzwi.
— A gdzież ten wasz pan? — powtórzył po polsku.
— Zaraz nadejdzie, proszę wielmożnego komisarza! Już my dali do dwora znać!
— I czohoż wam samim treba? U czom was pany-Liachy krywdiat? — gadał coraz łagodniej, spoglądając życzliwie na przekąski i wódkę, które Mordko żwawo znosił na stół.
Jegomość z kolczykiem otworzył z namaszczeniem walizkę, wydobył stamtąd ukraiński „rusznik“ z pięknem na końcach wyszyciem, rozesłał po stole, położył na nim srebrne sztućce i postawił okute w srebro szklaneczki.
— Lis, każete!? Use lis taj lis! Wełyku, baczu, majete wy moroku z ocymy lisamy taj pasowyskamy! Znaju, ta niczoho zrobyty ne można. Jak u tabeli stoit zapisano, tak i ja muszu. A tabele ne myż ustanowliały... Wony wże buły ustanowłeni w sorok szestom hodi... Pany każut, szczoj wy na nych zhodyłyś!
— Ale! To, proszę wielmożnego komichsarza, nieprawda! My na nic się nie godzili! Nieprawdziwa jest ona tabela. My dawniej więcej mieli... — zaszemrali chłopi.