Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/198

Ta strona została przepisana.

Na oczyszczonym jako tako z resztek biesiady i wytartym z rozlanej wódki miejscu rozwiwinięto plany, rozłożono księgi, papiery, protokóły, i zaczęła się zaciekła walka między chłoparni a Józiem. Krok za krokiem, popierając wszystko dokumentami, dowodził ten ostatni, że jedynie mała cząstka lasów zaciszańskich obciążona jest serwitutami, mianowicie, tak zwany „stary las“ na Kalinówce. Że bór jatwieski, kupiony przez ojca nieboszczyka pana Ramockiego lat temu trzydzieści od sąsiada, pana Starzeńskiego, nigdy żadnemi służebnościami obciążony nie był, że na Sobieniu ma gromada jedynie wypas.
— Jeżeli pani Ramocka pozwalała tam za małą opłatą albo i darmo w szczególnie ciężkie dla ludności lata zbierać gałęzie i zgrabiać ściółkę, to była jej dobra wola, płynąca z dobrego serca. Stąd wynika, że gromada zaciszańska nie ma najmniejszego prawa mieszać się do spraw leśnych w obu połaciach. Jatwiezi i Sobienia, a tem bardziej wdzierać się tam samowolnie, by rąbać drzewo, wywozić chróst i czynić szkody, jak to się w ostatnich czasach coraz częściej zdarza!
Wszystko wyłożone było z tak druzgocącą jasnością, że sekretarz z pewnem zmieszaniem spojrzał na komisarza, czyszczącego sobie spokojnie paznogcie. Ten podniósł głowę, zamknął scyzoryk, schował go do kieszeni, poczem zwrócił się do chłopów: