Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/199

Ta strona została przepisana.

— Nu, a szczoż wy na to skażetel? Prawdę mówił pan?
— Prawdę bo prawdę, ale nie... całkiem! — zaczął ociągając się siwy chłop Tomporski. — Bo to, proszę łaski wielmożnego komisarza, my w tych lasach zawsze zbierali. Tylachnym chłopakiem, co ledwie od ziemi odrósł, jużem na Sobień po gałęzie chodził. A jakże, pamiętam. Nawet chojaka jakiego takiego dozwalali wyrąbać. Aż dopiero po nieboszczyku dziedzicu przyszedł czynsz i wzbroniono nam wszystkiego. Ale ani my, ani ojcowie nasi tego czynszu nie pragnęli, bo to pieniądze trza było płacić, a nie było ich skąd wziąć. Na wszystko poszły taksy, „kontrachty", „kchalichwikacje". Woleli my robić zaciąg po staremu, zwyczajnie na pańskiem, niech jeno po staremu wszystko ostanie... Nie przystali! Zaczął ojciec nieboszczyka dziedzica, pan Teodor Ramocki, przekładać, że to dla nas lepiej, że niby nam będzie ślebodniej... A okrutny był pan; co powiedział, to zawdy zrobił. Jak zaczął do Warsiawy jeździć, jak zaczął kręcić, tak na swoim postawił. Precz we wszystkich swoich wsiach, w Zakrzówku, w Koszycach, w Witowie czynsz przeprowadził. My się opierali, my nie chcieli. I co tam w tych tabelach napisano, my nie wiemy. Bez żadnej my tu winy, bo my tego nie pisali. Jeno wiemy, że dawniej było dobrze. Czy do lasu po jagody, czy po grzyby, baby wszędy wolno chodziły; chróst, gałązki, wszelką padankę, ba, nawet gruby nieraz, jak ta ręka,