Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/202

Ta strona została przepisana.

— Zawsze był taki. Piach szczery, wydmisko! — odhuknęła gromada.
Komisarz cały czas uśmiechał się i gładził z niechcenia zaporoskiego wąsa, a pisarz notował pilnie w papierach.
— Nawaryły wy, pany-Liachy pywa... — bąknął nareszcie Rusin, powstając. — Cóż, pójdziemy obejrzeć ten las? Wony każut‘, szczo joho wże nema ni troszeczky.
Ruszyli całym tłumem. Józio z komisarzem i jego sekretarzem na dworskiej bryczce, a chłopi piechotą.
Ten umierający serwitutowy las istotnie przedstawiał rozpaczliwy widok. Sam Józio zdumiał się, jakby go teraz ujrzał po raz pierwszy. Cienkie, suchotnicze sosny z obrzedłemi żółkniejącemi koronami, pozbawione skrupulatnie do szczytów wszelkich gałęzi i sęków, oskrobane nielitościwie z kory, świecące białemi bliznami zaciosów i zdarć, chwiały się, poskrzypując jak chore. Drobne kropelki białej żywicy perliły się wszędzie na ich tułowiach, niby śmiertelny pot. Nigdzie wdole nie widać było śladu poszycia: ani leszczyny, ani brzózek, ani młodego chojniaka. Tu i tam sterczały jedynie kostropate, kuliste krzewy jałowca, odrzynające się mocno swą barwą żałobną od bladych piachów sypkich, przesączających się, niby brzydki łupież parchaty, z pod wyczesanej do cna warstewki leśnej próchnicy. Nikły, wyleniały wrzos porastał ją jeszcze tu i tam rdzawemi kępami, a resztki ja-