Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/203

Ta strona została przepisana.

godników kryły się lękliwie miejscami we wgłębieniach ziemi. Szara, sucha śmierć wiała z szeregów szeroko rozstawionych drzew, z bladych, milczących głębin boru, ze zbielałej ziemi..
— Cóż pan na to? Mają chłopi rację, że to długo nie potrwa, — zagadał zupełnie po polsku komisarz.
— Zapewne, ale, co było robić!? mieliśmy wciąż tyle przykrości, zwad, zatargów, sądów i krwawych bójek z powodu tego lasu, że zrzekliśmy się jego ochrony... Kazałem jedynie pilnować, żeby grubszych sztuk nie wycinali, ale, jak pan widzi, bez skutku. Dziwię się nawet, że coś jeszcze zostało...
— A skąd my mieli brać, skąd mieli brać, wielmożny komisarzu? Pięćdziesiąt dymów, sama biedota! Z ziąbu mieli my zdychać dla pańskiego lasu? Albo surowe ziemniaki żryć!? Co!? Padanki z tych parsiaczysków nawet tego wybrać nie mogli, co nam się należało... Kulką dostać nie sposób — wysoko.
— Już nie furkami my wozili, jak w tabeli stoi, ale i baba nie miała co w łoktuszy uradzić! Graboń jaki taki, ściółki albo sęk, albo parość zmurszała — nic więcej.
— Śmiech, — nie las!... — gadali gorączkowo chłopi.
— Trebaż taky, pane — didyczu, szczoś obmirkuwaty... Sprawdi toho lasu, szczo kit napłakaw!