Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/204

Ta strona została przepisana.

— Cóż ja nato mogę poradzić!? Nic nato ja poradzić nie mogę! — mruczał Józio.
— A toj las czyj? — spytał nagle urzędnik, kiwając głową w stronę widniejącej opodal cienistej, zielonej, rozśpiewanej od ptasich głosów puszczy.
— To jest jatwieski las.
— Tak, niby... wasz?
— Obecnie należy do Zacisza.
— Harnyj las! A chtoż joho wyrostył? Może wy?
— Kupiliśmy go od pana Starzeńskiego, jak to już mówiłem.
— Ta i pan Starzeńskij joho łuboń nie wyrostyw... Sosny, baczu, stolitni... Todi towstenńi jak toja wijtowa żinka!
— Ktoby zaś mógł taki las wyhodować!? — Lasy tu odwieczne, boże bory... — zaszemrali chłopi.
— To to, a no to!
— Niech więc wielmożny komisarz przysądzi z łaski swej cesarskim wyrokiem, żeby było jak dawniej, jak za dziadów... wolno wszędzie, po całym lesie, zbierać ściółkę i padankę i bydło pasać, — zagadał znowu poważnie chłop Tomporski, kłaniając się do ziemi.
— Juściż!... jak dawniej!...
— Przecie był las, kiej nie było panów, ani nas.
— I nie bedzie nas, a bedzie las!
— Sprawiedliwie! Dla takiego bogactwa na-