sza bieda, jak mała krostka!... — huczała gromada.
— Pomyślę o tem. Bądźcie spokojni, skrzywdzić was nie dam, — powiedział komisarz po polsku, skinął ręką i poszedł do bryki.
— Więc jakże? Czy mam jeszcze w tej kwestji przyjechać do pana? Czy może już pan tutaj da odpowiedź? — dopytywał się Józio.
— Treba pomyślet. Niech pan pryjde za skilky dniw. I mapy niech pan priweze. Treba choroszeńko podumaty.
— Sprawa jasna.
— Hm. Jasna — to jasna. Ta chibaż ja wam woroh albo szczo? Ale i narodowi krywdy robyt' nie można! Ne na te mene siudy posłano!...
— Będzie dobrze, — mruknął nagle milczący dotychczas sekretarz. — Nikogo nie skrzywdzimy!
Mrugnął znacząco i zmrużył lewe, obrzękłe, krwią nabiegłe oko.
Ruszyli bryczką w stronę karczmy, a gromada zwolna, gwarząc, podążyła za nimi.
....................................
— Nareszcie jesteś! Cóż, skończyłeś? — obrzucili Józia pytaniami zebrani, gdy wreszcie zakurzony i pobladły zjawił się z księgami pod pachą w zaciszańskiej jadalni.
— Gdzie tam! Pojutrze muszę jechać.
— Doprawdy, kochanie moje, że jak policzyć te wszystkie wyjazdy, stemple, prośby, a zdrowie twoje, a mitręgę w gospodarstwie, to się nie
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/205
Ta strona została przepisana.