Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/206

Ta strona została przepisana.

opłaci — i lepiejby było żydom sprzedać... — zauważyła pani Ramocka.
— Spokojnie i bez kłopotów... Oni wszystkoby załatwili... Wszystkie formalności przeprowadzili... — dorzucił Jaskulski.
— Mowy o tem być nie może, stryjenko! Nie należało zaczynać, a teraz już trzeba doprowadzić do końca. Zresztą Frajdman nam nie daruje i tej próby wyzwolenia się; już przysłał do mnie przedwczoraj Mordkę z propozycją, że weźmie las i całe ryzyko na siebie, ale... o dziesięć tysięcy rubli da mniej, niż z początku. A kiedym odmówił, to miał publicznie powiedzieć, że i tak on ten las weźmie, ale już... za darmo! On się jednak grubo omyli, grubo się omyli. Wszystko wypróbuję, wszystko! To już nie moja... nie nasza tylko sprawa, nie zaciszańska...
— Łapóweczka, kochaneczka!... — zaśpiewał, podchodząc zboku Izyda.
— Idź do djabła! — odburknął Józio.
— W takim razie: „podporuczyk, moj ogurczyk, polubi mienia gołubczyk!“ Nie!? Zgoda! Ale w takim razie... „oddal się od ludzi... Ofeljo!“
Józio odwrócił się od niego, wszedł do gabinetu i drzwi za sobą przymknął, poczem księgi na biurku położył, a sam usiadł na fotelu i, zakrywając dłońmi śmiertelnie znużoną twarz, zaklął półgłosem:
— Psiakrew... psiakrew... psiakrew!
Tak zastała go pani Ramocka, która za nim