Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/210

Ta strona została przepisana.

nej, jasnej, cudownej postaci, której widok choć na chwilkę uspokajał niezrozumiały, przejmujący słodki niepokój. Ukryty w gęstwinie, godzinami niekiedy śledził ją, jak chodziła, rozmawiając z Cesią, lub pochylona nad robótką słuchała, co jej prawił wstrętny Izyda. Jakże zazdrościł jego odwadze! Sam rzadko bardzo ośmielał się zbliżyć o tyle, żeby uchwycić blask srebrno-szafirowych oczu, przyćmionych długą rzęsą, żeby rozpoznać uśmiech lub poruszenie świeżych ust, których wizerunek żył w nim wciąż, niby nie niknący żałosny sen.
Pochwyciwszy je, uciekał, zaszywał się w gąszcz, gdzie, przyciskając mocno bijące serce rękami, zostawał czas jakaś z zamkniętemi oczyma w słodkiem półomdleniu.
— Co ci to? — spytał go raz Karpowicz natrafiwszy nań w leszczynowych zaroślach koło lodowni. Spojrzał na bladą, pełną ekstazy twarz chłopca i pokręcił głową.
— Ej, źle! Chodź lepiej ze mną, Kaziu. Zobaczysz, jaka tu ciekawa zaczyna się rzecz. Mógłbyś mi nawet dopomóc.
Ujął go pod łokieć i powiódł do porzuconej, zaniedbanej, starej altany, którą splątane, leszczynowe pędy otoczyły nieprzeniknioną zasłoną. Pośrodku stał ledwie widoczny w mroku, zielonawy od mchów szary poszczerbiony stół kamienny. Dokoła na pieniuszkach, na starych ulach, na opróżnionych pudełkach — siedziała gromadka oberwanych wiejskich chłopaków.