Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Lniane główki bieliły się w mroku, jak motki kądzieli.
Spostrzegłszy Kazia, chciały się rzucić do ucieczki, lecz Karpowicz wstrzymał je ruchem i wesołym okrzykiem:
— A dokąd!? Nie widzicie, że to też uczeń, nowy uczeń! Hej, Franek! Pokaż nowemu, co umiesz!? Napisałeś, com ci wczoraj kazał?
Franek „kamieniarz“ kiwnął posępnie głową i wyciągnął z pod pachy zmięty porządnie zeszyt.
— A teraz siadajcie i patrzcie. Przyniosłem wam ten plan Polski, com wam wczoraj obiecał. Jak dziedzicowi i ojcom waszym, gospodarzom, potrzebny plan, żeby wiedzieli, gdzie się kończą ich grunta, tak znowu potrzebny jest wszystkim Polakom plan tej ziemi, gdzie mieszkają ci, co mówią po polsku, co się modlą po polsku, co po polsku myślą, co się po polsku noszą i polski mają obyczaj. Otóż widzicie, w jakąkolwiek stronę poszlibyśmy od Zacisza, to wszędzie trafilibyśmy na wieś, krzynę tylko od naszej różną — może ma inne płoty, albo grusze na miedzach gdzie indziej stoją, albo struga gdzie indziej płynie, albo jest górka...
— Albo w chałupach inne mieszkają gospodarze? — zauważyła poważnie mała dziewczynka.
— A bogać! Jak w Koszycach.
— Albo w Rokicinach!
— O, wej... Nie gadaj! W Rokicinach wcale strugi niema, ino staw!