Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— A skąd wiesz?... Byłaś!?
— Nie byłam, ale tatulo gadali...
Zaszumiało w małej gromadce.
— Otóż widzicie: wsie są różne, ale wszędzie mieszkają ludzie, których możecie zrozumieć, bo mówią, jak wy, po polsku. I dalej za temi wsiami idą takie same wsie, gdzie mieszkają tacy sami, jak my, Polacy... I tak, hen, aż po modre niebo, aż po sine morze... Wielki jest lud polski i ziemię ma piękną. I lasy, i góry, i wody...
Płynęła opowieść, przeplatana strofami Pola.
Kazio, przysłuchujący się początkowo z pobłażliwym uśmiechem, przysiadł na uboczu i nastawił uszu. Niedługo jednak usłyszał za sobą w alei znajomy głos, przez tkankę gałęzi mignęła biała suknia, więc wstał i chciał wymknąć się niepostrzeżenie.
— Już uciekasz, kawalerze!? — okrzyknął go Karpowicz.
— Muszę, bo... widzi... pan... zapomniałem...
— Dobrze, dobrze! Nie wykręcaj się, bądź szczery. Ach, jacyście wy wszyscy...
Kazio nie dosłuchał końca, gdyż głosy i postacie uciekały coraz dalej. Gdy wyskoczył do alei, już ich tam nie było i nie mógł zmiarkować, w którą udały się stronę.
— Ale z kim ona była? Nie z Izydą — na pewno! To ktoś przyjezdny. Pewnie Domański...
Nieprzyjazne uczucie szarpnęło mu serce. Skoczył ku szpalerowi grabowemu, lecz śliczny korytarz był pusty i widać dawno tędy nikt nie