Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/213

Ta strona została przepisana.

—przechodził, gdyż ptaki spacerowały po ścieżce, a niziuchno na sęczku wielkiego grabu, w smudze słonecznych promieni, siedziała wiewiórka, cała złota od blasku. Ale nawet ten widok nie zatrzymał Kazia; błyskawicznie zawrócił, przebiegł mimo głosów uczącej się w ukryciu dziatwy i znalazł się w drugim końcu ogrodu, skąd przez niski przełaz na murówanem z kamieni ogrodzeniu sadu można się było przedostać w sąsiednie zagajniki. Tędy rzadko kto chodził. Wąziutka ścieżyna ledwie się przebijała wśród traw i ziół, zarastających nieszeroką trybę leśną. Z obu jej stron wznosiły się ściany gęstego, jak częstokół, młodniku, a wgórze pęki świeżego igliwia, łącząc się, ocieniały ją przejrzystym, nefrytowym stropem. Pachniało tymiankiem, rdestem, jesienną opadzią i żywicą. Wdali w słońcu świecił się żółty kopiec graniczny z cyfrowanym słupem.
— Musieli skręcić w przecznicę — pomyślał chłopak i sobie tylko znanemi tropami puścił się przez gęstwinę naprzełaj. Skradał się cicho, ostrożnie, jak do zwierzyny, a budzący się w nim chwilami strach i wstyd tłumiło nowe, nieznane mu przedtem, palące uczucie. Wreszcie dostrzegł ich poprzez gałęzie.
Szli, zlekka pochyleni ku sobie, drożyną, wiodącą naugór pod Sobieniem. Zosia przeważnie słuchała a mówił wyłącznie Rwęcki, gdyż to on był, — poznał go Kazio odrazu po wysokiej, kształtnej figurze i palonych butach. W le-