Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/214

Ta strona została przepisana.

wej ręce trzymał szpicrutę a prawą od czasu do czasu ruszał, jak gdyby coś wykładał. Kaziowi natychmiast ulżyło i już chciał się cofnąć i wrócić napowrót na ogrodu, gdy Rwęcki rękę do Zosi wyciągnął, a ta cofnęła się ruchem pełnym trwogi. Zatrzymali się i zwrócili ku sobie twarzami. Kazio widział wyraźnie w przejrzystem powietrzu ich blade profile. Rwęcki coś szeptał i znowu dłoń wyciągnął, a Zosia znowu się cofnęła, chowając ręce za siebie, i trzęsła przecząco podniesioną głową.
Kazio nie mógł słyszeć, co mówią, więc spróbował podkraść się bliżej, kryjąc ostrożnie za krzakami. Gdy wyjrzał po chwili, dziewczyny już nie było. Na skraju lasu stal Rwęcki i patrzał na rudą płachtę ugoru z twarzą tak smutną, że Kazio poczuł wyrzuty sumienia i chciał się schować. Trzasły jednak nadeptane gałązki, i Rwęcki obrócił się szybko.
— Ach, to ty! Co tu robisz, chłopcze?
— Szukam... panny Zofji, — skłamał, rumieniąc się.
— Niema jej! Poszła, już poszła — szepnął, i pobladłe policzki wykrzywił mu wymuszony uśmiech.
Kazio patrzał nań wzrokiem, pełnym współczucia.
— Panie... Chodźmy! Tutaj nadchodzą — bąknął.
Rwęcki stał dalej z opuszczoną głową, z obwisłą bezwładnie w ręku szpicrutą.