obiecaną, płynącą mlekiem i miodem, a my jesteśmy właśnie spragnionymi na pustyni Izraelitami! Cóż, kiedy tego Chanaanu pilnuje w każdej parafji... ksiądz proboszcz, a na słupach granicznych wszędzie stoi ponapisywane: „wejście osobom postronnym wzbronione! Na sprzedaż albo do wynajęcia... po cenach umiarkowanych...“
— I to ma być dowcip? Nic nie rozumiem! Panie Rwęcki, czy Zośka powiedziała, że wróci?
— Nie wiem...
— Może ona inną stroną pójdzie i rozminie się z nami... Dlaczego właściwie państwo tędy idziecie?...
— „Ja pójdę górą, ja pójdę górą, A on doliną“ — śpiewał umyślnie fałszywie Izyda.
Wracali tą samą leśną ścieżką, którą pierwotnie szedł Kazio, między dwoma ścianami młodych cienkich sosen, pod sklepieniem młodego igliwia.
— Do widzenia, muszę jeszcze odszukać Józia w sprawie lasu... — rzekł sucho Rwęcki na rozdrożu.
Oddalił się porywczo w stronę gospodarskich zabudowań.
— Co go za mucha ugryzła? — mruknął Izyda.
— Ciekawość — pierwszy stopień do piekła. Wymyślasz pan na baby, a jesteś taki wścibski jak stara Maciejowa. Chodź pan, pokażę panu szkołę Karpowicza... — gadała śmiejąc się Cesia.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/216
Ta strona została przepisana.