— Zmiarniał zupełnie... W najgorętszy czas on sobie podróżuje, ale muszę przyznać, że coś się z nim stało; widziałem go niedawno w miasteczku, zmieniony nie do poznania, posępny, wychudły, zczerniały... Źle on skończy, zobaczycie... — gadał Józio.
— Pewnie gryzie go ta ostatnia sprawa...
— Wątpię... Miewał i przedtem podobne, a humoru nie tracił... Zamiast wziąć się do pracy, włóczy się teraz po knajpach...
— Zosiu, Zosiu! nie odchodź, zaraz jedziemy!... Już powóz przed gankiem! — zawołała pani Ramocka na córkę. — A ty, Józiu, pomyśl, kogoby do Maryni pchnąć z odpowiedzią, gdyż muszę jej posłać receptę, o którą prosi, a i uwiadomić ją, że jedziemy do Warszawy; może ma jakie sprawunki.
— To już chyba który... z kawalerów pofatyguje się na kasztance Antosia, bo ludzi nie mam i konie też wszystkie w polu... Może... pan Kazimierz się zgodzi? Co? Zaraz każę ci konia okulbaczyć!
Chłopak zaczerwieniał się z zadowolenia.
— Poco?... Sam mogę to zrobić!...
— Tylko jej nie odparz i w drodze nie pozwalaj się płoszyć... Pamiętaj — tylny popręg dobrze założyć, żeby siodło nie zjeżdżało na kłąb i tręzlę trzymaj krótko!... — upominał przyjaciela Antoś.
— Już ja lepiej każę Wojtkowi osiodłać — uspokajał ich Józio.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/219
Ta strona została przepisana.