Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/22

Ta strona została przepisana.

— Ach, to ty!... A mnie wydało się, że to sen!... — rozśmiał się wesoło.
— Ładny sen. Już blisko południe i przyszedł leśnik powiedzieć, że w Jatwiezi wilki... Wilki, rozumiesz...
Antoś chwycił wojowniczo za krętą trąbę, wiszącą na zielonym sznurku przy jego boku, nadął rumiane policzki i zatrąbił, jak Wojski. Na ten głos chmara ogarów ozwała się z dziedzińca i dopadła okna z radosnem szczekaniem.
— Zagraj!... Łaska!... Dogoń!... Srogi!... Bywaj!... Do nogi!... Tu-u!...
Piękny, czarny, rudo-podpalany pies, który spinał się na podoknie, podebrał pod siebie łapy i jednym susem znalazł się u nóg Antosia. Reszta poszła za jego śladem i rychło w pokoju zakotłowało się od czarnych ciał, burych łap, kosmatych ogonów. Wszystko to tarzało się po ziemi, skakało, szczekało i piszczało z niezmiernej uciechy dokoła nieprzestającego trąbić na rogu Antosia. — Wkońcu z za okna wyjrzała nieśmiało biało-żółta morda wyżła.
— Chodź, stary!... Chodź, chodź!... Blondyn pójdź tu do nogi!... — buchnął Antoś głosem pułkownika.
Wyżeł lekko skoczył, a znalazłszy się na podłodze wśród tak licznego i dobranego towarzystwa, jakby z wielkiej uciechy i zawstydzenia zakiwał prawą łapą w powietrzu tuż przy pysku. Bez względu na to, oraz na pokornie i przypochlebnie przytulone do łba uszy przybysza, oga-