Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Już, już!... Kazałem!... — uspokajał go Rwęcki.
— Niech ją wytrą dobrze grochowinami, proszę pana!... Bardzo sprała ją ulewa...
— Wszystko będzie dobrze... wedle rozkazu, mój rycerzu... O koniu, widzę, pamięta stara krew husarska... — uśmiechnął się przyjaźnie Rwęcki.
Wkrótce potem Kazio zasiadł do obiadu z Rwęckimi w dziwacznem przebraniu, składającem się z flanelowej koszuli, z obszernej myśliwskiej kurtki i spodni gospodarza domu. Burza minęła, ale deszcz lał, jak z cebra, i w pokoju panował zimowy zmrok.
— Jakże wrócisz w taką pogodę? Nie puścimy cię!... — mówiła Rwęcka.
— Muszę, proszę pani. Przedewszystkiem — odpowiedź na list. Następnie, jutro spuszczają staw około młyna, i prosił nas pan Józef, żebyśmy byli przy wybieraniu ryb... Sam on nie może, bo wyjeżdża do Warszawy...
— Wyjeżdża do Warszawy?.,, Aha, nie wiedziałem!... Cóż takiego?... — pytał Rwęcki.
— Stryjenka również... Właśnie miałem ci powiedzieć,.. Pisała w liście... Pyta, czy nie mamy jakich sprawunków?... — zagadała szybko Rwęcka i spojrzała przelotnie na męża, którego blada twarz pokryła się słabym rumieńcem.
— Zobaczymy, może się coś znajdzie... — bąknął w zamyśleniu i już nie odzywał się przez