— A panny?... Panna Cesia?... Panna Zofja? Czy zdrowa?...
Chłopak jeszcze niżej głowę opuścił.
— Zdrowa, ale... smutna.
Rwęcki podniósł się z krzesła.
— Smutna, mówisz... smutna?... A Włodzio?... Jakże się ma Włodzio?... dodał, znowu siadając.
Chłopak miął róg kurtki w ręku i nie odpowiadał, a gdy podniósł głowę, dostrzegł, że Rwęcki siedzi nieruchomo na fotelu i patrzy wytężonym wzrokiem na szare szyby, po których spływały potoki deszczowych łez.
— Chcesz jechać?... Dobrze!... Dam ci swój płaszcz nieprzemakalny... Jedź... — szepnął nagle powstając.
Zjawiła się pani Rwęcka z listem, ale jednocześnie stanowczo zapowiedziała, że w taką pogodę Kazia nie puści.
— Nie chcę mieć na swojem sumieniu twojej choroby... Zresztą, ubranie jeszcze nie wyschło...
Nie pomogły dowodzenia, że to nic nie szkodzi, że on „zahartowany", oraz powoływanie się na płaszcz nieprzemakalny pana domu. Pani Mar ja postawiła na swojem, i Kazio został wypuszczony z Witowa dopiero po ponownem przepytaniu o wszystkie szczegóły zaciszańskiego życia i po spożyciu sutego podwieczorka.
Deszcz ustał, przez zwały chmur tu i ówdzie przekradały się promienie słońca, a na zenicie
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/225
Ta strona została przepisana.