Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/226

Ta strona została przepisana.

zaczęły się nawet przecierać szybko wielkie okna błękitu. Wymyte ulewą ciemne trawy, potargane drzewa, spłukana ziemia połyskiwała zimną, perlistą wilgocią.
Kazio w kapturze na głowie, schowany całkowicie w długim płaszczu, spływającym aż na zad i nogi kasztanki, z trudem wstrzymywał rwącego się do domu konia. Postanowił puścić mu cugle dopiero na drodze, zdala od dworu, aby czasem nie pomyślano, że nie może dać sobie rady z wierzchowcem. Przejeżdżał więc lekkim truchcikiem koło dworskich czworaków, ochlapując błotem gromadę wyległych stamtąd dzieciaków. Gdy już nawracał w wysadzoną topolami aleję, dostrzegł Rwęckiego, który wyszedł z małej furtki w ogrodowym parkanie i zachodził mu drogę, dając jednocześnie znak ręką.
— Słuchaj, chłopcze. Mam do ciebie ważną, bardzo ważną prośbę... prośbę, od której, być może, zależy... życie ludzkie... Obiecaj mi, że mię nie zdradzisz, że zrobisz, o co cię proszę, wszystko dokładnie, jak powiem. Daj słowo, chłopcze, słowo honoru!...
Chłopak chwilę milczał wyprostowany i pobladły.
— Cóż?... Nie odpowiadasz?...
— Owszem!... Daję panu słowo honoru, że nikomu nie powiem, ale... nie wiem, co mam zrobić... Może... nie będę mógł?...
— Ależ głupstwo!... Nie proponowałbym ci