Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/227

Ta strona została przepisana.

nic podobnego! Napewno możesz... Ten list... wręczyć list.... pannie Zofji!
— Pannie... Zo-fji!?... I... czy... mam co jeszcze powiedzieć?...
— Nic, zupełnie nic!... Chyba, że zapyta... Wtedy powiesz... co uważasz.
— Dobrze. Oddam list.
— Pamiętaj!... Oddaj i wyrzuć z pamięci, coś zrobił... Nigdy nie zapomnę ci tej przysługi...
Wsunął mu kopertę i uścisnął mocno za rękę.
Chłopak uderzył konia piętami i ruszył między szeregami smukłych, czarnych, rozkołysanych wiatrem topoli ku ciemnym polom.
Chmurny zmierzch biegł w tropy za nim. W połowie drogi zaskoczyła go noc. Czarne plamiste niebo ledwie-ledwie odrzynało się na widnokręgu od czarniejszej jeszcze ziemi. Widma czochratych wierzb przydrożnych poznawał po szumie ich wici, tłukących się na wietrze, Bagniste moczary u grobli po niejasnych przebłyskach wody w atramentowych czeluściach. Starał się więc nie stracić ani na chwilę z przed oczu wstęgi drogi majaczącej blado pod kopytami lękliwie drepczącego konia. Musiał jednocześnie mocno trzymać cugle i zważać na strzemiona, gdyż strachliwa kasztanka kiłkakroć ucięła ni z tego ni z owego szczupaka, a raz nawet, na widok białego wynurzającego się z ciemności kamienia, stanęła dęba, zawróciła na miejscu na