Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/228

Ta strona została przepisana.

tylnych nogach, jak w cyrku, i puściła się z kopyta zpowrotem do Witowa.
Nie mógł żadną miarą dopuścić do takiej hańby i po długich harcach na rozmokłej podorywce nawrócił ją wreszcie na gościniec i podążył dalej.
Nie był jednak pewny, czy dobry wziął kierunek, i dopiero czerwone ognie w oknach ciemnych chałup przekonały go, że jedzie dobrze, że ma przed sobą Koszyce.
Obskoczony przez gromadę zajadle szczekających kundlów, jechał wolno, trzymając mocno na wodzy podnieconą kasztankę. Obok przesuwały się długim szeregiem czarne nastraszone przez wiatr strzechy, ciemne ściany z ciemnemi kwadracikami czerwono rozświetlonych okien. Widział przez nie chłopów w białych koszulach, opartych łokciami na stołach, gawędzących i kurzących fajki, oraz dorodne kobiety z niemowlętami przy piersiach, lub z naczyniami w ręku. Wszystko to zjawiało się jak skry pełne ciepła oraz miru i znikało natychmiast, tonąc w ciemnych otchłaniach, szarpiącej go, burzliwej nocy.
Gdy przybył do Zacisza, godzina była tak późna, że światła już wszędzie pogasły. Sam odprowadził wierzchówkę do stajni, gdzie z trudnością dowołał się stajennego parobka. Towarzyszyły mu jedynie w wędrówce przez obszerne podwórze dwa łańcuchowe psy, które biegły za nim, merdając ogonami i łasząc się. Dopiero