Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/23

Ta strona została przepisana.

ry nasrożyły się, opuściły z kłów dolne wargi i, zerkając zukosa na siebie, zawarczały. Antoś przyglądał się chwilkę z ciekawością psiej scenie, zauważył przerażenie Blondyna, wrogie zamiary reszty, i nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl...
— Chodź stary! Nie damy cię... Znajdziemy tu dla ciebie doskonale schronisko, skąd będziesz miał śliczny widok!... Chodź, chodź!...
Ujął go za obrożę i powlókł ostrożnie przez coraz groźniej następującą zgraję ogarów do trzeciego stojącego w pokoju łóżka. Blondyn, bardzo zaniepokojony o swoje łydki, lękliwie stąpał, podwinąwszy ogon pod siebie. Dopiero, zaproszony przez Antosia do skoku, dał śmiało susa, a znalazłszy się na łóżku, wyszczerzył stamtąd na nieprzyjaciół zęby.
— A, to tak!... Patrzcie go! To psi syn!... Wśród wrogów ogon podwija a w bezpieczeństwie zęby szczerzy! Tchórzu i niewdzięczniku! Huzia na niego!... Bierzcie go... Łaska!... Srogi!... Zagraj!... Huzia!... Tuj!...
I znowu zagrała trąba, podjudzając psy. Znowu zawrzało w pokoju, a gdy nadomiar padł strzał, ogary rzuciły się hurmem i po krótkiej walce zdobyły łóżko. Ale nagle z kłębu psich ciał wynurzyła się góra pokryta kołdrą. Rozdzieleni przez nią przeciwnicy potoczyli się w różne strony; znaczna ich część spadła zpowrotem na ziemię, resztę zepchnęła para energicznie pracujących nóg. Został jedynie wtulony w kąt