Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/231

Ta strona została przepisana.

wie, potem zesznurowała surowo usta i nie patrzała nań wcale, nareszcie zaniepokoiła się poważnie:
— Nieznośni ci chłopcy... Powiedz im, Cesiu, żeby sobie poszli na polowanie albo gdzie sobie chcą...
— Owa!... wielka mi rzecz polowanie! Nieprawda, panie mały? O wiele przyjemniej krążyć dookoła, niby „Krasnyj morskoj razbojnik!“ Co, nie? — śmiał się Izyda.

Bo miłość nie kartofel,
Kiedy w serce wpadnie,
To nie spocznie w żołądku,
Lecz w sercu gdzieś na dnie!...
I niełatwo ją stamtąd wypłoszyć, wywabić.
Trzeba więc albo serce straszną śmiercią zabić,
Lub zadość mu uczynić w objęciu gorącem,
Dla mego zgotowanem, do niego tęskniącem...

— Aha, więc i pan wiersze pisuje? Widzi pan, nie może pan wytrzymać? — ucieszyła się Cesia.
— Skądże pani wie, że to ja?...
— Bo wiersz taki... koszlawy i w dodatku nigdzie go nie czytałam!
— Koszlawy, ale prawdziwy.
— Nietyle koszlawy, ile zuchwały i nieprzyjemny — szepnęła Zosia, nie podnosząc głowy z nad haftu.
— Zuchwały i nieprzyjemny? Aż tak? Pra-