Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/236

Ta strona została przepisana.

skończyłem „Rokambola w dziesięć lat póżniej“... Wiesz, de Tourneville zginął... podła Bakk‘ara nastawiła nań zbójców... a tak ją kochał!... Nie mogę się uspokoić! Pojedziemy!...
Schwycił Kazia za szyję i przytulał przemocą swoją blond głowę do jego czarnej czupryny...
— Uważasz, jeżeli Włodzia samego puścimy, narobi głupstw, ja go znam. A już go coś opętało!... Poszedł konia kulbaczyć... To prawda, że on niezawsze postępuje, jak należy, ale nie możemy przecie... bądź co bądź... kolegę i przyjaciela porzucić w takiej potrzebie!...
Po długich roztrząsaniach za i przeciw dał się Kazio namówić, zastrzegłszy sobie, że w miasteczku zabawią najwyżej godzinkę i że go niewolić do niczego nie będą. Miał przeczucie, że sprawa z listem jeszcze nie skończona, że powinien co rychlej wrócić na stanowisko trzeźwy i gotów na wszystko.
— A co będzie, jeżeli ona mi go zwróci? — rozmyślał, jadąc po szosie obok śmiejących się i śpiewających głośno przyjaciół, — Wtedy... wtedy... poproszę na jutro o konia.., albo, lepiej, namówię Antosia i Włodzia i pojedziemy razem do Witowa,.. Muszą jechać, bo ja dzisiaj pojechalem z nimi. Niby nic, oddam list i wszystko opowiem... Ale, co wtedy będzie, co wtedy?... A jeżeli on sobie... życie odbierze?.,. Taką rozpacz miał w oczach! Źle!...
Truchlał i nie mógł się zdobyć na wesołość, nawet na „udany“ uśmiech.