Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Dopiero w „wertepie“ Borucha, który okazał się istotnie ciemną i brudną dziurą, udzieliło mu się podniecenie towarzyszy.
— Tutaj bywają nawet oficerowie!... — dowodził Włodzio. — Ej, panie Boruch, butelkę tego nowego... A niech ją nam przyniesie panna Rózia, nie kto inny, bardzo prosimy!...
— Ja już kazałem!... Ja wiem, co panicze lubią!... Młodzi do młodych!... To żaden grzech!... — odszepnął przyciszonym głosem Boruch, tęgi żyd w jarmułce, w atłasowym chałacie, ze szpakowatą brodą, opadającą do pasa.
Weszła z butelką i szklankami na tacy młoda, pulchna i dość ładna żydóweczka w niemożliwie brudnym fartuchu i niemożliwie rozczochrana. Wyszczerzyła do chłopaków żółte zęby, a Włodzio oko na nią przymrużył znacząco, posunął szklanki na środek i zręcznie napełnił je gęstym klarownym płynem.
— W twoje ręce, Antosiu! Haim!... — zawołał.
— Siulim!... A cóż, nie nalewasz Kaziowi?
— A będzie pił?
— Dlaczego nie ma pić? Raz kozie śmierć! Wal!... Przecie się nie otruje...
— Co, nalać ci?... Doprawdy: na frasunek dobry trunek... — doradzał Włodzio.
Choć Kazio trząsł głową i szklankę dłonią nakrywał, nalali mu ją.
— Niech stoi!... Naco czekasz, Antosiu: osoba godna pije do dna!... Łup!