Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Wkrótce opróżnili butelkę i zamówili drugą. Włodzio, mrugnąwszy przyjaciołom, sam się po nią wybrał i wkrótce rozległy się poza cienkiem przepierzeniem pokoiku piski i chichoty Róży.
— Psiakrew, chyba i ja pójdę!... — porwał się Antoś.
— Wstyd, wstyd!... A pamiętasz, cośmy sobie przyrzekali... Chcesz, jak Włodzio... zobojętnieć na wszystko...
— No, do tego nigdy nie dojdzie! Zresztą zgoda! Jeżeli wypijesz teraz ze mną bruderszaft, to nigdzie nie pójdę! Ale wypij, mój drogi, mój kochany, mój złoty!... Co ci szkodzi? Taki jesteś silny! Nawet nie poczujesz! Co dla ciebie znaczy tyci naparstek lipcu? Zobaczymy, jaką masz głowę! Jestem przekonany, że mocną... Włodzio się chwali, ale co tam on... on mazgaj! Mój drogi, mój śliczny, mój jedyny, daj dowód przyjaźni, nie zostawiaj mię tak na łup... sa-mot-ności! — błagał rozmarzonym głosem Antoś.
Kazio długo się wzdragał, wreszcie z rozpaczliwą determinacją wychylił szklankę, Właśnie wrócił Włodzio z butelką w ręku, zarumieniony, z błyszczącemi oczami:
— Wiwat!... Niech żyje nowy śmirus!... Zuch Kazikowski!...
Gdy wyjeżdżali z miasteczka, zdawało się im, że konie, że świat cały hula, tańczy pod nimi; śmieli się i krzyczeli na całe gardło, a cichy i pusty rynek odpowiadał im grzmiącem echem: