Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/239

Ta strona została przepisana.

— Precz z drogi!.. Hej, parchy!
Na tętent kopyt i wrzawę z okna plebanji wyjrzała twarz księdza proboszcza; kupcy-żydzi powylegali ze sklepów, żydzięta zaś szmergały przed końmi i rzucały w jeźdźców grudkami błota, wołając:
— Hetno! Ganef!... Szikirim!...
— Wyobraźcie sobie, jaka ta Rózia głupia! Sionka ciemna, ja ją szczypię... Jak sobie chcecie, ale w każdym razie położenie tego — ten... niezupełnie odpowiednie... Wtem ona mię chwyta w chwili najgorętszej za rękę i ni z tego ni z owego pyta: „czy to prawda, paniczu, że dziedziczka zaciszańska pojechała podpisywać kontrakt?“ Pojmujecie, faceci, żem zgłupiał... W takiej chwili!?...
— No i cóż? Powiedziałeś jej? — spytał Antoś, zdzierając konia.
— Rozumie się, że powiedziałem! I dałem jej jeszcze złotówkę!
— Toś głupiec. Józio prosił, żeby nie gadać, że to tajemnica!
— Owa! Taka tajemnica; cała wieś o niej trąbi!... Nie przesadzaj!
— Zasypałeś nas, obrzydliwy paplo! — srożył się Antoś.
Najeżdżał na Włodzia koniem i groził mu szpicrutą. Rozdzielił ich i pogodził Kazio, lecz wesoły, hulaszczy nastrój już nie wrócił.
Pochylili się gniewnie na grzywy wierzchówców, smagnęli ich szpicrutami i pocwałowali, co