Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/24

Ta strona została przepisana.

Blondyn. Jednocześnie z pod kołdry wysunęła się rozczochrana głowa Włodzia.
— Co ty wyrabiasz, pało jakaś!?... To już, doprawdy, zakrawa na świństwo!... — rzekł flegmatycznie i wyciągnął rękę do blaszanki z tytoniem, stojącej obok na nocnym stoliku.
— Świństwo: powiedziałeś!?... Tak!?... Obraza!?... Dobrze!... A więc, Zagraj, Łaska!... Srogi!... Bierzcie go!...
Wśród ogarów znowu się uczynił ruch; ale zrozumiały widocznie, że to żarty, gdyż ograniczyły się na piskach i skokach dookoła rozbawionego Antosia.
Daremnie ten trąbił, strzelał, nawoływał i szczuł, wskazując na Włodzia; skończyło się na tem, że oszalałe z uciechy psy pokładły się dokoła jego stóp na grzbietach, pokazując brzuchy i rozkładając tkliwie łapy.
Nie wiedział, co z niemi robić, uszczęśliwiony i zakłopotany: pochylał się nad niemi z czułemi słowami i pieścił je, wprawiając w coraz słodsze omdlenia.
Przy tem zajęciu zastał go Józio, który wszedł z wielkim trzaskiem do pokoju i zapytał zaraz surowo:
— Co wy tu wyrabiacie?... Wincentowa przyleciała do dworu i mówi, żeście się pobili, a nawet może pozabijali, że do siebie strzelacie, że słyszała na własne uszy śmiertelne jęki!... Antosiu, stoisz tutaj w bieliźnie, jak żona Lota...
— Ha, ha!... Paradne!... Dwója z religji!...