Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/246

Ta strona została przepisana.

Zosia słuchała go z początku pilnie z namarszczonem czołem, z głębokim wysiłkiem w oczach i skupieniem w rysach.
Ale rychło ogarnęło ją znużenie, i wzrok uciekł daleko na srebrne wody.
— W takim razie... już lepszy... stary litościwy Bóg!... — szepnęła, gdy przestał na chwilę.
— Zapewne, jeżeli.,, możemy weń wierzyć!... — odrzekł krótko.
Milczeli przez długą chwilę. Oczy dziewczyny wciąż szukały czegoś w otwierających się przed nią przestworach. Mężczyzna patrzał na nią z pod oka z rosnącem wzruszeniem i niecierpliwie szarpał dewizkę zegarka, wreszcie westchnął i powstał.
— Panno Zofjo... niedługo... wyjeżdżam...
Ona również powstała, spojrzała mu w twarz pobladłą i sama pobladła.
— Nie, nie!... Nie teraz!... — szeptała, wstrząsając z przerażeniem głową. Domański wzrok na dół opuścił i wyszli razem do alei, już zasnutej fioletowym zmierzchem wieczoru. Pożar zorzy, płonącej krwawo woddali, przekradał się przez ścianę czarnych gałęzi i kładł nikle miedziane desenie na kolumnadzie starych marszczystych pni.
Kazio przeszedł mimo nich ze znaczącą miną, obszedł ogród dla niepoznaki dookoła i wrócił do dworu.
W jadalni było gwarno, gdyż pan Orsza, który zastępował w gospodarstwie Józia, wy-