Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/247

Ta strona została przepisana.

rzucał młodzieży, iż nie spełniła przyrzeczenia i nie przybyła na spuszczanie stawu.
— Musiałem wstrzymać robotę w połowie!... Wciąż czekałem, że nadjedziecie... Tymczasem niema i niema... Kazałem więc zaszluzować... Cóż miałem robić... Zebrało się chyba pół wsi... Wszystkie ryby by rozdrapali... Och, ci wasi zaciszańscy chłopi... Niech Bóg uchowa! Do szczętu zbałamuciła ich wujenka... Hebesy!...
— Nie mogliśmy przyjechać, w żaden sposób nie mogliśmy — usprawiedliwiał się Włodzio. — Nie mieliśmy ani krzty tytoniu... ani... troszki prochu!... Prawda, Antosiu?
— Ano, tak!... Mało go zostało na taką wyprawę!...
— Jaką wyprawę?... — mruczał podejrzliwie Orsza. — Naco tam będziecie polowali?... Przecięż nie będziecie strzelać do chłopów?...
— Do czajek, do czajek!... W sam raz zwierzyna dla kawalerów!... — wstawił pułkownik.
— O co nie, to nie!... Przecie myśmy ostatnim razem więcej przynieśli zwierzyny od pułkownika!... — oburzył się Antoś.
— Właśnie o to chodzi!... Wciąż strzelaliście do moich!... Nigdy już z dzieciuchami nie pójdę!... — zwrócił się surowo do Orszy. — Brali mi zwierzynę z pod muszki! I psa mi zupełnie znarowali!... Mówiłem, żeby mu nic nie dawali... Wciąż go jednak karmią... Żadnego rygoru!...
Orsza kiwał potakująco swą chudą głową.
— Brat dla brata gorszy bywa od kata!... —