Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/248

Ta strona została przepisana.

rzekł niespodzianie. — Ale my jutro dodnia wyjeżdżamy, słyszycie, chłopcy, co?... Wszyscy, im więcej, tem lepiej!... Może i panny przyjadą?... Co? Żeby ryby liczyć... He?... Im więcej, tem lepiej!
— Owszem... przyjadą... około południa! — zgodził się łaskawie Izyda.
— Milcz pan!... Właśnie że pojedziemy o świcie!... Tam ślicznie koło młyna!... Doskonale!... — klasnęła w ręce Cesia. — Co, Zośka, pojedziemy?
— Ach, owszem! Pojadę, wszędzie pojadę!... — odszepnęła, wyrywając się z zamyślenia, dziewczyna.
Pochwyciła w przelocie smutne i uważne spojrzenie Domańskiego i wstała od stołu.
— Ach, jakże chętnie odeszłabym, odleciała stąd daleko, daleko!... — mówiła do Cesi, obejmując ją wpół i pochylając głowę na jej ramię. — Zagrzebać się gdzieś, w jakim cichym kącie, żyć z własnej pracy, jak się chce, niezależnie od nikogo, nieznana nikomu... Być zupełnie... wolną!
— Ach, Zośka, Zośka!... — wzdychała Cesia.
— Zeszły lekko po stopniach ganku do kwietnika, pełnego odurzającej, wilgotnej woni i świeżości wieczoru, wysrebrzonego rosą i blaskiem księżyca. Wdole błyszczały zwierciadła stawów, a dokoła stał cichy, czarny już od nocy sad.