Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Ale się w porę spostrzegł i skończył:
— Baczcie na konie! Tak, panie dobrodzieju, baczcie, jaka dookoła równina. Gdzież tu się było ostać mocarstwu, pozbawionemu zupełnie granic naturalnych!... Zresztą nie o to chodzi. Uważajcie chłopcy, żeby baby i dzieciaki nie właziły do wody... Wasza rola będzie polegała na objeżdżaniu wciąż stawu brzegiem wody, brzegiem wody... Inaczej zwali się cała wieś i płoci nie zostawi!... Uważacie!...
— Ano, niby cośniecoś kapujemy! Ale wartoby przedtem na rozgrzewkę palnąć po kieliszeczku starki, bo djabla wilgoć... Nad stawem będzie jeszcze zimniej! — dowodził Włodzio.
Skręcili na polną drożynę, jeszcze miększą i jakby głębiej utopioną we mgłach. Blada jej taśma ledwie-ledwie widniała wśród chwastów, głogów i cierni, porastających z obu stron długie, płaskie wały wyzbieranych z roli kamieni. Wtem otwarły się przed nimi jakieś przepaściste czeluście, w których dymiły się mgły. Różowiejące niebo odbijało się w bladych tumanach. Powiało chłodem, i drobna, niewidzialna fala zaszeleściła nagle z tych czeluści u kopyt końskich.
Był to staw budzący się pod mgłami.
Okrążali go, dążąc w kierunku młyna, którego czarne zarysy coraz wyraźniej wypływały na tle rozpalającej się zorzy. Cały nieboskłon już nasiąkł karminowym jej pyłem, a główna łuna gorzała niezrównaną purpurą. Wytrysły z niej wreszcie cudne, złote, słupy i sięgnęły daleko ku