Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/253

Ta strona została przepisana.

jak w kosiarach! A to: „borowy, bo ma łeb zdrowy!“, a to „rakarz“, a to „ciągni-skóra“! Bóg wie co! Nawet powtórzyć sromotno!... Osobliwie od czasu, jak poszło o ten las!... — uskarżał się Kalasanty.
— Ano, już się skończyło. Wszyscy będą radzi, bo będą mieli zarobki, a i tobie coś przy sprzedaży kapnie od nabywców, hę!?... Może nie?... Co?... — pocieszał go Orsza. — Hej chłopcy, bierzcie tyczki i właźcie do wody płoszyć ryby na głębinę. Już słonko wzeszło, nie zziębniecie!
Chłopi rozeszli się wzdłuż brzegów i zaczęli tłuc kijami po osiąkających zwolna zlewiskach, bluzgotać i hałasować, brodząc po kolana i wyżej w zimnych namułach. Szloma szedł za nimi po suchym i doradzał, jak lepiej zrobić. Panicze obsiedli płonący ogieniek, utyskując na głód, i poglądali z niecierpliwością na drogę. Nareszcie ukazała się bryka z pannami, z Karpowiczem i Izydą, a co główniejsza, że na koźle obok furmana siedziała Rózia z ogromnie obiecującym koszem. Ztyłu wlókł się jednokonny wózek z beczkami i cebrami na ryby.
Ten widok uczczony został natychmiast wiwatem, salwą ze wszystkich dubeltówek oraz przewlekłem trąbieniem na rogu przez Antosia. Nawet Orsza się rozchmurzył i przybliżył do rozswywolonej młodzieży.
— Czy aby nie zapomnieli gorzałki dla lu-