Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Znowu zagrzmiały strzały. Jeździec już był na drugiej stronie jeziora. Wystraszony salwą Zbój wyrzucił łbem i spiął się cokolwiek; poczem rozdymając chrapy i miotając pianę z wędzidła, sadził bokiem, tańcząc, przysiadając, trzymany na wodzy twardą ręką jeźdźca.
— Ślicznie! — krzyczała Cesia, klaszcząc w ręce. — Ale on go jeszcze kiedy zabije!
— Nic mu nie będzie do samej śmierci! Nie mieszczuch żaden, ani baba przecie! — oburzył się Antoś.
Tymczasem Rwęcki, otoczony młodzieżą, zsiadł z konia.
— Miałem interes do Józia... Myślałem, że dziś wróci... Okazuje się, że nie... We dworze nie mogli mnie nawet dobrze objaśnić, kiedy... i co... — tłumaczył się głośno, rzucając ponad głowami chłopców nieznaczne spojrzenie na pozostałe u ognia panny.
Zosia nie ruszała się i nie patrzała w jego stronę, zajęta pozornie razem z Rózią szukaniem czegoś w koszyku. Widział wszakże, jak mocno zafalowały piersi pięknej panny pod narzuconą na ramiona jedwabną chusteczką, jak pobladły jej usta i policzki; następnie spojrzał znacząco na Kazia i uśmiechnął się, gdy ten kiwnął mu konspiracyjnie głową. Rzucił tręzle Kalasantemu, który usłużnie podbiegł na dany znak, i, zdejmując rękawiczkę, poszedł wesoło w gronie obskakujących go chłopców ku ognisku. Po drodze