Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/258

Ta strona została przepisana.

uścisnął za rękę Orszę, dłoń Cesi przytrzymał dłużej i pociągnął ją za sobą.
— Cóż, panno Cecyljo, kiedyż pojedziemy na Zbóju?
— Pewnie nigdy! Ten pana koń, to jak z „Eleonory"...
— Ależ wcale nie!... Posłuszny, jak dziecko!...
Ukłonił się Zosi, a gdy mu odpowiedziała skinieniem głowy, wyciągnął z poza dymu i do niej drżącą trochę rękę; podała mu własną po krótkim, jak mgnienie oka, wahaniu. Na szczęście, nikt tego nie dostrzegł, gdyż Orsza zaczął już grzmieć na chłopów, którzy, korzystając z zamieszania, całe kobiałki napełniali babom rybami. Uwaga w tamtą skierowała się stronę.
— Niech pani się nie gniewa! Niech się pani tylko nie gniewa... I nie potępia!... Wszystko pani wytłumaczę... — zdążył Rwęcki szepnąć Zosi.
— Nie marudź, Bolku, nie marudź... Zaraz urządzimy wszystko, wszystko pójdzie piorunem — zwrócił się do Orszy. — Co za śliczny dzień.
— Wiem, wiem, jak to ty urządzisz! Z swojej zapłacisz kieszeni... A ja tego właśnie nie chcę, tylko mi ludzi bałamucisz!
— Ach, co tam! Pozwól, niech będzie dziś wesoło! Każ im dać jeszcze po kieliszku!
Podszedł do rybaków z Karpowiczem, z Antosiem, z Kaziem i Włodziem.
— Hej chłopcy, pośpieszcie się, żeby to prędko skończyć! Ilu was tu jest? Dobrze: dwu-