Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/259

Ta strona została przepisana.

dziestu! Każdy dostanie po pół złotku więcej, ale żwawo... i... nie martwcie pana Orszy! — Słyszycie!
— Słyszymy, ale bez powodu, proszę wielmożnego pana, to zmartwienie koszyckiego dziedzica! Zupełnie bez powodu! Sama płoć, drobiazg, co my brali! I tak zgnije w szlamie! Bóg świadkiem.
— Dobrze, dobrze... A tylko nie bierzcie już i płoci.
— Znowu zachlupały kije, drągi, ręce i nogi po błotnistej wodzie. Suciej ogień rozbłysnął na grobli i gwar wesołych głosów zmieszał się z krzykami rybaków i szumem wody, lejącej się z upustu. Cesia, podwiązawszy serwetę zamiast fartuszka, próbowała smażyć ryby na pożyczonej u młynarki patelni, lecz ta okazała się tak małą, a zapotrzebowanie na potrawę tak wielkie, iż Rwęcki zaproponował zgłodniałym, żeby piekli rybę na drewnianych rożnach „po sybirsku". Wkrótce ogień obstawiony był dookoła wbitemi w ziemię trzaskami z nadzianemi na nie karasiiami. Nawet Orsza przyłączył się do ucztujących, a Szlomowa nie nadążała przynosić soli i razowego chleba.
— Ty mojego nie rusz! Bardzo proszę!... Izydo, Izydo! Zawsze wolisz cudze! — bronił swego karasia Włodzio.
— Nie tyle cudze, co lepsze! Każdy woli lepsze — może nie?
— Cudna wycieczka! Jaka szkoda, że to