Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/260

Ta strona została przepisana.

wszystko niedługo minie — wzdychał Antoś, spoglądając na czarne dno stawu, wysrebrzonego resztkami wody, oprawne w blado-złote od słońca pola jesienne.
— Facecie! Karawaniarzu! W takiej chwili mówić o szkole! — oburzał się Włodzio.
Kazio ostrożnie przyglądał się Zosi, która jedna nie brała udziału w powszechnem ożywieniu, oraz Rwęckiemu, poprzez którego śmiech i wesołość również przebijało chwilami posępne zamyślenie.
— Może kto chce przejechać się na Zbóju... Bardzo proszę!...
— Ja... ja!... — rwał się Antoś.
— Niech mu pan nie pozwala! Niech mu pan nie pozwala! Spadnie! — wmieszała się po raz pierwszy Zosia.
— Bardzo proszę, cóż to za opieka!
— Nic mu nie będzie! Koń wygląda strasznie. W istocie jest dobrze ujeżdżony i posłuszny jak dziecko.
Kalasanty na dany znak podprowadził wspaniałego wierzchowca. Rwęcki sam obejrzał na nim uważnie siodło, munsztuk, podciągnął popręgi, skrócił strzemiona.
— Uważaj, nie ściągaj go!... Miękki w pysku i nie lubi tego!
Antoś, znalazłszy się na grzbiecie zwierzęcia, poczuł dopiero, jak wielką i niecierpliwą ma pod sobą siłę. Twarz mu zlekka od wzruszenia pobladła.