Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/261

Ta strona została przepisana.

— W pole, przed siebie, a potem woltę i ósemkę! Będziesz umiał?
— O, jej!
— Pamiętaj, Antek, nie zbłaźnij się!... — wolał Władzio.
Kazio z drżącem sercem śledził ruchy przyjaciela.
— Dotknięty piętami koń dał szczupaka i zaczął sadzić bokiem, wstrząsając ogonem i grzywą, ale wkrótce wyrównał się i pomknął pięknym kłusem.
— Zuch!... Zuch!... Doskonale... Antosiu, trzymaj się!...
Chłopak już konia zawrócił, uśmiechał się i kiwał głową. Gorzej poszło z woltą; na zwrocie młody jeździec zbyt się pochylił i na maluchną chwilkę stracił równowagę. Zbój podebrał nerwowo boki, a gdy zwolnione strzemię trąciło go zlekka w podbrzusze, wierzgnął i poniósł...
— Trzymajcie, trzymajcie konia! — krzyknęła Zosia.
Obecni powstali z ziemi, nawet Włodzio rzucił swą rybę; rybacy przestali wybierać ryby i z otwartemi ustami przyglądali się harcom.
— Ostrożnie, ostrożnie! Zawracaj zwolna ku nam! — wołał Rwęcki.
Ale Antoś zdawał się nie słyszeć i pędził wprost w pole wielkiemi skokami.
— Na koń! — wołał Kazio. — Dawajcie konia!...